WSZYSTKO DLA MEGO CHŁOPAKA "Optymistka"
Opowiadanie otrzymało nagrodę II stopnia "Polityki" 23
stycznia 1968 roku.
Pochodzi z książki "Studiuję i pracuję zawodowo" ISKRY,
Warszawa 1969
- zdjęcia własne, nie z książki |
Mam lat 25. Studiuję w wieczorowej szkole
inżynierskiej na wydziale budownictwa. Mam już temat pracy dyplomowej.
Jej ukończenie przewiduję na styczeń 1967 r. Dlaczego studiuję budownictwo?
Aż wstyd przyznać. Po prostu technikum budowlane znajdowało się blisko
mojego domu, szkoła ogólnokształcąca zaś była odległa aż trzy przystanki
tramwajowe. A ja tak kochałam długo spać!
Wkrótce w technikum stwierdziłam, że jestem raczej humanistką i z
tych przedmiotów oceny miałam celujące, z zawodowych - lepiej o nich
nie pisać - to były pierwsze w życiu oceny dostateczne i niedostateczne.
To, że nie przeniosłam się do "ogólniaka", jest zasługą
mojego kochanego wychowawcy, który mi tłumaczył: "budownictwo
jest piękną dziedziną nauk technicznych", mogę przecież zmienić
zawód i zostać na przykład dziennikarką specjalizującą się w budownictwie.
Uwierzyłam. Po ukończeniu technikum poszłam do pracy. |
"Żeby zdawać, trzeba się uczyć" |
Mieszkałam z rodzicami, zarobione
pieniądze zatrzymywałam dla siebie. O dalszej nauce nie myślałam,
byłam przecież "panią technik", robotnicy lubili mnie
i szanowali, moi kierownicy również mieli tylko wykształcenie średnie.
Sympatie, teatry, knajpki... Jak w takim natłoku zajęć myśleć o
nauce?
Minęły trzy lata. Knajpki już nie bawiły, za dużo rzeczy się widziało,
przestało to wszystko imponować. Jeden z chłopców nie chciał iść
do wojska, lecz studiować. Kiedyś "kibicowałam" mu przypadkowo
na wykładach kursu przygotowawczego na wyższą uczelnię. Pewnego
dnia powiedział, że mnie kocha i gdyby warunki mieszkaniowe pozwoliły,
to by się ze mną ożenił. Tego rodzaju propozycja usłyszana pierwszy
raz w życiu spotkała się z moją aprobatą, a może nawet z entuzjazmem.
|
Przejęłam inicjatywę w swoje ręce |
Przejęłam inicjatywę w swoje ręce. Zaczęłam
myśleć o mieszkaniu. Złożyłam wymówienie w instytucji, która nie chciała
dać mieszkania ani pomóc w jego uzyskaniu. Złożyłam papiery na WSI
może nie tyle z zapału do nauki, ile raczej z chęci przebywania przy
swoim chłopaku. I tu zaczęły się kłopoty. Spółdzielnia mieszkaniowa,
w której miałam dostać pracę, zwlekała z odpowiedzią. Kierownik zakładu
na podaniu o pracę napisał: "Nie przyjąć - studentka!" Na
szczęście prezes spółdzielni był bardzo światłym człowiekiem. Zaproponował
mi stanowisko zaopatrzeniowca.
Zależało mi na mieszkaniu, więc zgodziłabym się również nosić torbę
za hydraulikiem, byleby zostać członkiem spółdzielni.
Na pierwszym roku studiów napotkałam olbrzymie trudności. Trzyletnia
przerwa w nauce dawała o sobie znać. Pierwsze nie zaliczone kolokwia.
Dużo godzin zajęć tygodniowo, praca zawodowa bardzo ciężka, cięższa
od poprzedniej i mniej płatna. Po ośmiu godzinach pracy ledwo zdążałam
z jednego końca miasta dojechać taksówką na drugi. Obiadów przeważnie
nie jadałam. Po pracy marzyłam o wypoczynku, o drzemce poobiedniej,
a nie o całkach i rzutach cechowanych. Wykładów jednak nie opuszczałam.
Bałam się. Atmosfera na uczelni była jak w szkole średniej. Podzielono
nas na grupy po dwadzieścia kilka osób, odczytywano listę obecności.
Opuściłam jeden listopadowy poniedziałek, ponieważ poprzedniego dnia
wzięłam ślub ze swoim chłopakiem. Studiowaliśmy w tej samej grupie.
Życie skomplikowało się. |
Zostałam członkiem spółdzielni. Mieszkanie
obiecywano mi za dwa lata. Zaczął się żywot cygański - miesiąc pobytu
u jednej mamy, miesiąc u drugiej. I te przeprowadzki, które wspominamy
teraz ze śmiechem. To było takie trudne, nigdy nie było wiadomo,
gdzie jaka książka leży. Wtedy odkryliśmy Dom Kultury. Tam w czytelni
- przy aplauzie sympatycznego pana bibliotekarza - zaczęliśmy się
uczyć. I to uczyć zespołowo, w grupach po cztery, pięć osób. Nauka
szła łatwiej, zawsze ktoś coś wiedział, a poza tym pojawiła się
rywalizacja i szybsze przyswajanie sobie materiału.
Pierwszy rok studiów był ciężki: matematyka, fizyka, geometria wykreślna.
Uczyliśmy się we wszystkie wolne dni i wieczory. Nawet na niedzielnym
spacerze deklamowałam: "kąt padania równa się kątowi odbicia".
Ale ten pierwszy rok przeszedł bez kłopotów. Zdawało się - mówiąc
naszym językiem - "za pierwszym podejściem". I wtedy otworzyłam
ze zdumienia oczy. Jakie to proste - żeby zdawać, trzeba się uczyć.
W szkole średniej nauka przychodziła mi z ogromną łatwością, wystarczyła
moja dobra pamięć i wykłady. Ale teraz na studiach wykłady już nie
wystarczały. Trzeba było uczyć się w domu. Nie studiować, a właśnie
uczyć się prawie na pamięć, po szkolnemu. Nie miałam za grosz wyobraźni
przestrzennej. Geometrii wykreślnej uczyłam się na pamięć. Nikt
chyba w to me uwierzy. Przerobiłam taką ilość zadań, że nawet jeśli
nie widziałam od razu rozwiązania jakiegoś zadania, znałam na pamięć
kilka sposobów, którymi mogłam je rozwiązać. Jak rzemieślnik. To
dziwne, bo wykłady były przecież tak jasne. Kiedy wykładowca objaśniał,
wszystko umiałam i rozumiałam. Ale już w domu po powrocie nie wiedziałam,
o co chodzi. Nie lepiej było z mechaniką teoretyczną - kompletna
rozpacz nie tylko dla mnie. Też wkuwałam na pamięć. |
Potem była jeszcze jedna niespodzianka.
W przerwie między semestrem zimowym a letnim urodziłam syna. Mieszkania
nie mieliśmy. Zamieszkaliśmy u mojej matki. Pokój 16 m2. Kuchnia
i pokoik służbowy 4 m2. Wzięliśmy do dziecka kobietę. W tak małym
mieszkaniu nocowało razem osiem osób. Ogrzewanie piecowe, ciągle
było zimno i ciągle się brudziło przy rozpalaniu ognia.
W pracy nikt w moje warunki mieszkaniowe nie wierzył i nikt nie
chciał przyjść sprawdzić. Zrezygnowałam z karmienia dziecka piersią.
"Nie dość, że studiuje, to jeszcze ma dziecko, które będzie
ciągle chore" - powiedział mój kierownik i odesłał mnie do
innego działu. To, że zostałam w ogóle w zakładzie, zawdzięczam
chyba prezesowi, który odnosił się do mnie z dużą sympatią właśnie
dlatego, że studiowałam.
Kierownik nowego działu miał wykształcenie stwierdzone notarialnie.
Ile zniosłam tam upokorzeń, to już mi się i pisać nie chce. Wykonywałam
najgłupsze prace, które mógłby wykonywać goniec. Woziłam listy,
dokumentacje, robiłam zamówienia na materiały piśmienne - wszystko
po to, aby mi wykazać, że na niczym innym się na pewno nie znam.
Nic nie mówiłam, czekałam na mieszkanie. Tymczasem ratowała nas
czytelnia w Domu Kultury. Tam można się było uczyć.
Chodziłam rozdrażniona, dziecko chorowało, a ja nie chciałam brać
zwolnień z pracy. Nikt nigdy nie zainteresował się moimi warunkami.
Kiedy opowiadałam o nich, każdy słuchał i kiwał niedowierzająco
głową. |
W przerwie między semestrem zimowym a letnim urodziłam syna |
Chłopak był miłośnikiem jazzu |
Drugi rok studiów upłynął szybko. Zaczynały powstawać
zastrzeżenia do wykładowców. Mieliśmy i tych ukochanych, i tych niesympatycznych,
których nie lubiliśmy już z powodu samego brzmienia ich głosu. Nie
łączyło się to oczywiście z ocenami, nie dlatego ktoś był antypatyczny,
że stawiał dwóję, po prostu brak mu było zdolności dydaktycznych,
brak serca lub traktował wykłady jako dorabianie na benzynę. Kiedyś
mój wychowawca wpisał mi do pamiętnika jedną ze starych mądrości Wschodu:
"Uprawiać naukę, a nie kochać ludzi, to zapalić lampę, zamykając
oczy".
Muszę tu powiedzieć, że uczelnia podeszła do mojej sytuacji życiowej
z sercem. Pozwolono mi zdawać egzaminy przed sesją egzaminacyjną,
żebym tylko zdążyła przed urodzeniem się dziecka. Nie pisałam podań
o to, po prostu profesorowie potraktowali mnie z sercem i po ludzku,
mimo że zabrałam im czas prywatny, za który nikt im nic nie zapłacił.
Nie zapomnę egzaminu, na którym profesor spytał mnie, kiedy spodziewam
się dziecka, a usłyszawszy, że za dwa dni, wziął to za dobry żart,
a być może za szantaż z mojej strony.
Nie zapomnę również zdziwienia kierowcy taksówki, który był przekonany,
że wiezie mnie do szpitala. Jechał bardzo szybko i można sobie wyobrazić,
jakie było jego zdziwienie, kiedy zatrzymał się przed szkołą, w której
miałam zajęcia.
Na drugim roku studiów pracochłonność zadawanych projektów zwiększyła
się. Wieczory okazały się za krótkie, pozostały więc tylko jeszcze
noce. Zawsze pocieszali mnie znajomi: następny rok będzie łatwiejszy.
I był łatwiejszy, bo nie było czasu na rozmyślania, co robić, żeby
dużo nie pracować. Ale za to ilość projektów i ćwiczeń - zadawanych
w każdym następnym roku rosła. |
Nikt ze studentów nie wiedział w
tym czasie - aż wstyd powiedzieć - co to jest kino, teatr. Na szczęście
nikt nie wymyślił ankiety na temat rozrywek kulturalnych studentów
WSI, bo byłyby to jedynie czyste karty papieru.
Telewizora nie mieliśmy, boby tylko przeszkadzał i musielibyśmy
się uczyć w czytelni lub bibliotece. Odwykliśmy i od pięknego języka
literackiego, mowa nasza stawała się coraz uboższa. Nie czytaliśmy
literatury pięknej.
Byliśmy po prostu za bardzo zmęczeni, żeby mieć chęć na cokolwiek.
Zęby mieć dobre i bardzo dobre wyniki w nauce, żeby oddać wszystkie
zadane projekty, trzeba było poświęcić wszystkie wolne wieczory.
I nikomu nie uwierzę, że tak być nie musi, że zależy to od odpowiedniego
systemu przyswajania sobie wiedzy, od planowania itp. Uczymy się
już od dawna w grupie pięciu osób i wszystko to zrobiliśmy. Znamy
dokładnie swoje możliwości, swoje chęci do nauki. Nie marnujemy
czasu na wspólne dociekanie, o co na przykład chodzi autorowi danego
działu. Robi to zwykle jedna osoba, która potem musi nam wszystkim
wyjaśnić. Tak jest lepiej i z większym pożytkiem.
W niektórych przypadkach byłoby znacznie lepiej, gdyby oczekiwano
od nas zrozumienia i "umiejętności korzystania z podręczników"
zamiast powtarzania wykutych na pamięć określeń, które się zapomina
po tygodniu. Jesteśmy przecież dorosłymi ludźmi. Mamy kłopoty finansowe,
mieszkaniowe, rodzinne. Przecież żadnemu z nas mamusia nie upierze,
nie ugotuje i nie kupi biletów do teatru, nie da pieniędzy. |
Chłopak miał skuter "OSA" |
Z mojej grupy każdy ma jakieś kłopoty
- dwóch kolegów ma trudne warunki mieszkaniowe, jeden i mieszkaniowe,
i finansowe (jest ojcem pięciorga dzieci), a mimo to studiuje i
uzyskuje dobre wyniki.
Po dwóch latach pracy w spółdzielni otrzymałam przydział mieszkania.
Powstał problem finansowy. Musieliśmy wpłacić 23 tysiące zł wkładu,
a nasze umeblowanie stanowiło radio marki "Koliber" i
książki. Wszystko zdobyliśmy wspólną pracą, pracą, na którą poświęciliśmy
urlopy wakacyjne. Nie chcieliśmy korzystać z pomocy rodziny. I tak
zrobili dla nas wiele, bo pozwolili nam mieszkać u siebie. I wtedy
pękła bomba. W czasie wizyty mojej rodziny w naszym nowym mieszkaniu
dowiedziałam się, co nie podoba się u nas moim ciotkom. Właśnie
to, że prawie jeszcze smarkacze, a już mają mieszkanie, meble i...
te studia.
Po otrzymaniu mieszkania zmieniłam pracę. Jak to dobrze, że mój
kierownik również studiuje. Tylko taki człowiek może zrozumieć.
Koledzy mówią, że jesteśmy pasożytami, że państwo na nas łoży takie
sumy pieniędzy. Przeszkadza im jedna godzina zwolnienia dziennie,
tydzień urlopu w semestrze na zaliczenie egzaminów. Nie zauważają
tego, że przez siedem godzin pracy przy wyższych kwalifikacjach
można zrobić więcej niż przez osiem bez nich.
Moi wszyscy koledzy, z którymi się uczę, "poczuli" smak
studiów i po ich ukończeniu wybierają się na kurs magisterski. Nie
wiem, jak ułożą się moje warunki życiowe, ale jeżeli synek będzie
mi się zdrowo chował, po ukończeniu studiów, będę chciała rozpocząć
naukę na wydziale ekonomiki budownictwa i zrobić pracę magisterską.
Czy instytucji, w której teraz pracuję, będzie się opłacało dać
mi skierowanie na te studia zaoczne i czy mnie samej starczy sił
na dalsze lata nauki - jeszcze nie wiem. Za rok wszystko będzie
jasne. Na razie wszyscy marzymy o zagranicznych podróżach i zwiedzaniu
świata, pogłębianiu znajomości języków obcych i o tym, by sypiać
po osiem godzin i żeby nie było jeszcze ciężej niż teraz. |
|