Te zapiski o jazzie traktuję jako swego
rodzaju księgę wspomnień z "mojej epoki", a ponieważ najbardziej
pamięta się jazz na żywo, szczególnie jego gwiazdy, postanowiłem
przypomnieć sobie największe koncerty , w których uczestniczyłem. |
Najsłynniejszy duet jazzowy: Ella and Louis
|
W latach sześćdziesiątych marzyło
się zobaczyć i usłyszeć takie gwiazdy jak Louis Armstrong czy
Ella Fitzerald. Niestety Armstrong dał tylko jeden koncert we
"wschodnim bloku" w Pradze Czeskiej, a marzenia o Elli
spełniły się i Ellę Fitzerald widziałem i słuchałem 3 kwietnia
1965 roku w sali kongresowej Pałacu Kultury w Warszawie. To był
wspaniały wieczór.
Istnieje pogląd (Leopold Tyrmand "U brzegu jazzu"),
że klasyczny blues jest muzyką kobiet, podczas gdy instrumentalny
jazz jest muzyką mężczyzn. To chyba kobiecy lament w klasycznym
bluesie był tym czynnikiem. Ten klasyczny blues tworzyły głównie
Gertruda "Ma" Rainey i Bessie Smith, a z mężczyzn Jelly
Roll Morton i Louis Armstrong. Po tym klasycznym bluesie wytworzyła
się odmiana współczesnego bluesa, którą określa się często trudno
przetłumaczalnym terminem sophisticated blues. Jest to gatunek
interpretatorski bluesa wybitnych pieśniarek takich jak Bilie
Holiday, Lil Green i właśnie Elli Fitzerald. |
Śpiew Elli znałem z płyt, które dotychczas
jeszcze posiadam w zbiorze ("The First Lady of Jazz" czy
"Ella i Louis"), ale najbardziej z płyt festiwalu w Newport,
w czasie którego kapitalnie parodiowała Armstronga. Podobno nigdy
w życiu muzyki się nie uczyła, ale jej technika jest fantastyczna,
a muzykalność tak precyzyjna, że muzycy stroją instrumenty według
jej głosu (posiadła słuch absolutny).
Mimo, że znałem ją ze zdjęć, byłem zaskoczony tym, że na estradę
wyszła brzydka, tęga, niemłoda kobieta i zaczęła śpiewać... - Heaven,
I am heaven i o siódmym niebie w ramionach kochanka..., ale jej
piękny, młodzieńczy głos sprawił, że stawała się coraz ładniejsza.
I w następnych piosenkach, pomimo, że pot zlewał jej twarz, że go
ocierała dużą żółtą chustką, stawała się dla mnie piękniejsza i
pomimo tego, że gdy śpiewała wystukiwała rytm klepiąc się po grubym
udzie.
Zaskoczyła mnie naturalnością, swobodnym zachowaniem na estradzie.
Widać, że nie przywiązuje wagi do tego co robi, czy jest to naturalne,
czy sztuczne. Interesuje ją tylko efekt muzyczny. Młodzi ludzie
czytając to, zapewne dziwią się, że o tym piszę, ale w tamtych czasach
był to szok. Pierwszy raz widziałem wielką gwiazdę zachowującą się
tak swobodnie.
Miała tak dużo wdzięku i była tak urocza, że można było oszaleć
gdy śpiewała "How High the Moon", "Lady Be Good"
czy "Perdido" (do tego utworu mam specjalny sentyment,
bo przy tańczeniu jego poznałem żonę).
Kiedy Ella zakończyła koncert i publiczność stojąc zmuszała ją do
trzykrotnego bisowania, ktoś z sali krzyknął - "Mr Paganini"
please. Ella była kompletnie zaskoczona i zdumiona. Proszono ją
o stary, zapomniany jej przebój sprzed ćwierćwiecza. Śmiała się
długo powtarzając Mr Paganini..., Mr Paganini... i zaśpiewała wspaniale
swingując. A wspominam to dlatego, że w kraju ukazało się w wolnej
sprzedaży kilka jej małych płyt z wytwórni zachodnio niemieckiej
Brunswick z zupełnie przypadkowymi jej nagraniami (jakieś chyba
odrzuty). Na jednej z nich był właśnie utwór "You'll Have To
Swing It" popularnie zwane "Mr Paganini" i przez
to stał się popularny wśród ówczesnych fanów jazzu w Polsce. Tą
płytę też mam w zbiorach. |
Ella w czasie koncertu w Warszawie |
|